niedziela, 13 listopada 2016

rozdział 54

Alicja:
-Frank! Jestem! - zawołałam, zdejmując płaszcz i buty. Miałam całe przemoczone nogi, śnieg sypał cały dzień. To pierwszy taki mróz tej zimy. Już od progu poczułam przyjemne ciepło, Frank musiał napalić w kominku.
-Ale lodówka... - zaczęłam, wchodząc do salonu. Frank podszedł do mnie, delikatnie pocałował i poszedł do kuchni nastawić wodę na herbatę. Rozejrzałam się po pokoju i mój względnie dobry humor prysną niczym bańka mydlana.
-A ty co tu robisz? - zapytałam oschłym tonem, mierząc wzrokiem Maxwell'a, który siedział rozparty w fotelu i przeglądał Proroka Codziennego.
-Max przyszedł w odwiedziny! Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza! - zawołał Frank z drugiego pokoju.
-Skąd - odparłam sarkastycznie i usiadłam na kanapie.
-Co cię tu sprowadza? - zapytałam, siląc się na uprzejmy ton. Max uśmiechnął się cynicznie i uniósł brwi.
-Muszę mieć jakiś powód, żeby odwiedzić znajomych? - zapytał, najwyraźniej naigrywając się z mojej złości.

image

-Tak. - warknęłam. Może odrobinę zbyt wrogo. Frank już mnie prosił, żebym starała się być miła, ale och, gdyby on tylko wiedział, jakie to trudne.
-Zastanawiałem się, czy to nie u was ukrywa się Dorcas - powiedział Max, wracając do gazety.
-Już ma cię dość? - zaśmiałam się. Frank akurat wszedł do salonu i kiedy stawiał przede mną herbatę, spiorunował mnie spojrzeniem.
Przewróciłam oczami i sięgnęłam po kubek.
-Niestety, nie ma jej tu. Nie widziałam jej już od kilku dni. Tydzień, a może więcej... - zreflektowałam się, żeby tylko zrobić Frankowi przyjemność.
-No właśnie ja też - powiedział Maxwell, wzdychając głęboko, jakby naprawdę było mu przykro. Mnie nie nabrał. To, że był jej chłopakiem, nie znaczyło wcale, że była dla niego ważniejsza od interesów. Dlaczego miałby się przejmować jakimś zniknięciem? No ale ja się przejęłam.
-Jak to, gdzie ona może być? Nie mówiła o żadnej misji?
-Nie, ostatni raz widziałem ją na spotkaniu zakonu dwa tygodnie temu, potem nic.
-I mówisz nam o tym dopiero teraz?! - krzyknęłam.
-Może jest u Lily, albo u James'a - powiedział Frank uspokajająco.
-Napisałem do Evans, niestety tam też jej nie ma, no a Potter przecież mieszka tuż obok. Wiedziałbym, gdyby się tam przeniosła.
No tak, to miało sens. Ale gdzie w takim razie mogła być? Merlinie, jak mogliśmy tak długo nic nie zauważyć? Przecież coś mogło jej się stać! Zaczęłam panikować. Frank objął mnie ramieniem.
-No dobrze, a Syriusz? - spytałam, starając się zdusić panikę.
-Nie, nie, Syriusza nie ma w Anglii już od dłuższego czasu. Siedzi albo w Stanach u wuja, albo lata na misje. - powiedział Frank, a ja jeszcze bardziej podupadłam na duchu.
Maxwell jednak nie wyglądał, jakby chociaż odrobinę się przejmował. Miał wzrok utkwiony w gazecie i obojętną minę. Szczerze wątpiłam, żeby się martwił. Brak Dor był mu raczej nie na rękę. Pewnie musiał sam prać, pomyślałam z kpiną i spojrzałam się na niego z jeszcze większą pogardą.
-Cóż na pewno prędzej czy później się znajdzie. No dobra, ja muszę lecieć, umówiłem się na spotkanie biznesowe, to bardzo ważna sprawa. Kończę książkę o... - zaczął, wstając.
-No jasne, na pewno ważniejsza niż jakieś głupie zniknięcie twojej dziewczyny! - zawołałam zła. Czy naprawdę nikt poza mną nie widział, że ten gość był po prostu śliską gadziną?!
-Alicjo - zaczął Max protekcjonalnym tonem, jakby tłumaczył coś dziecku - Dorcas jest dorosła i jestem pewien, że sama sobie poradzi. Za to ktoś musi zarabiać pieniądze, żebyśmy się utrzymali.
Przewróciłam teatralnie oczami, co za drań! Nie mogłam tego dłużej słuchać.


Na szczęście Max szybko się pożegnał i wyszedł. Miałam ochotę splunąć za nim, ale szkoda mi było podłogi.
-Możesz w to uwierzyć? - zawołałam, patrząc się na Franka z oburzoną miną. - Powinniśmy coś z tym zrobić! Czy może też jak twój kumpel uważasz, że Dorcas sama sobie poradzi? Jest wojna do cholery!
Frank złapał mnie za ramiona i uciszył jednym spojrzeniem.
-Też myślę, że powinniśmy się zrobić. Ale z drugiej strony, to on jest jej chłopakiem. Dajmy najpierw działać Maxwell'owi. Jestem pewien, że niedługo ją znajdzie. - powiedział spokojnie.
Ale on nic nie robi, pomyślałam, ale nic już nie powiedziałam. Może Frank miał rację, może wystarczyło zaczekać.


James:
-Nie wiem, gdzie może być - powiedziałem, kiedy w moich drzwiach stanęła Alicja.
-Jak to? Ty zawsze wszystko wiesz! - zawołała, mijając mnie w korytarzu i wchodząc do salonu.
-Chyba mnie z kimś pomyliłaś, skarbie.
-Gdzie twoi rodzice? - zapytała ze zmieszaną miną, jakby uświadomiła sobie, że była nieco zbyt władcza w moim domu.
-Wyjechali - powiedziałem i wzdychając głęboko, rzuciłem się na kanapę obok niej - Moja mama choruje na nerwy. Tata uznał, że potrzebuje odpoczynku.
Alicja współczującym gestem dotknęła mojej dłoni.
-Przepraszam cię, kochanie. Przyszłam nie w porę. - powiedziała, wstając, ale ja pociągnąłem ją z powrotem na kanapę.
-Nie, nie. Nigdzie nie idziesz. Jestem tu sam jak palec. Lily na misji, nie ma do kogo ust otworzyć... zostań.
-Mam wiele do zrobienia... - westchnęła - muszę zrobić zakupy, obiad...
-Przykładna żonka - zaśmiałem się, ale w tym momencie wpadłem na wspaniały pomysł.
-Zaproszę wszystkich do siebie. Tutaj zrobimy obiad dla Franka, nie będziesz musiała lecieć po zakupy, bo lodówkę mam pełną...



Syriusz:
Dostałem patronusa od James'a, że szykuje się jakaś okazja. Wstałem od biurka i zgarnąłem do teczki wszystkie papiery, które musiałem przejrzeć. Przerzuciłem przez ramię krawat i ściągnąłem marynarkę.
-Wujku - zajrzałem szybko do jego gabinetu - muszę iść, skończę z papierkami później.
-Idź, baw się dobrze - powiedział, odwracając się do mnie. Jego z pozoru surowa twarz złagodniała od uśmiechu, kiedy podszedłem do barku i napełniłem mu szklankę rozgrzewającym trunkiem.
-Ubierz się ciepło, mugolskie wiadomości trąbią o śnieżycy w całej Anglii.
Zasalutowałem mu i teleportowałem się prosto do Doliny Godryka.
-Łapciu! - z domu Potter'ów wybiegł James i głośno się śmiejąc, rzucił we mnie śnieżką.
-Rogaczu, zgłupiałeś już do reszty? Zachowujesz się jak dzieciak! - zawołałem, strzepując śnieg z koszuli.
-Było się ubrać cieplej - powiedział, wzruszając ramionami i dalej się śmiejąc wprowadził mnie do domu.
-Cześć wszystkim! - krzyknąłem w progu, a zaraz pojawiło się kilka osób, żeby mnie powitać. Alicja i Frank pociągnęli mnie do salonu, gdzie już siedzieli (w dość bezpiecznej odległości) Mary i Remus. Po chwili pojawiła się też Pam.
-Pomyślałem, że im więcej, tym weselej - powiedział James w odpowiedzi na pytające spojrzenia reszty. Doskonale wiedziałem, że Pam nikomu z naszej grupki nie przypadła do gustu, ale jak dla mnie była super.
-To co robimy? - zapytałem, ale nikt nie musiał mi odpowiadać, bo kiedy weszliśmy do jadalni, zastałem tam ogromny stół uginający się od jedzenia.
-Po to zerwałem się dzisiaj z pracy? - zapytałem, udając oburzenie.
-Właśnie kochanie, nic tylko pracujesz i pracujesz - powiedziała Pam, opierając mi głowę na ramieniu, kiedy już usiedliśmy przy stole.
-No właśnie, Łapo, jesteś w końcu biznesmenem, czy aurorem? Bo ja już się pogubiłam. - zapytała Mary, a ja wzruszyłem ramionami.
-Jestem człowiekiem sukcesu, mogę robić wszystko - zaśmiałem się, zaczesując do tyłu włosy.



 -Za miesiąc jadę na misję - dodałem poważniej. Pam zrobiła zawiedzioną minę.
-Znowu? - jęknęła, splatając swoje palce z moimi.
-Musimy porozmawiać o czymś ważnym - powiedział nagle Frank, a Alicja żywo pokiwała głową.
-Nie chodzi tu już tylko o tego czubka Barnett'a, chociaż powiedziałabym, że to druga co do ważności sprawa, jaką powinniśmy się zająć... - zaczęła, a Frank przewrócił oczami.
-Chodzi o to, że Dorcas zniknęła - wszedł Alicji w słowo James.
-Jak to zniknęła?- zapytałem, marszcząc brwi.


Harry, 18 lat później:
-Szybciej! - krzyknąłem, biegnąc na złamanie karku na przystanek.
-Harry, na litość boską, nie jesteśmy już w tym wieku! - wysapał Lupin, ślizgając się na oblodzonym chodniku.
-Mów za siebie, staruszku! - Syriusz wyprzedził go ze śmiechem na ustach.
W ostatniej chwili wskoczyliśmy do autobusu, który niedługo potem utknął w korku.
-Jak byłem w więzieniu, to przynajmniej nie musiałem stać w korku - mruknął niezadowolony Łapa, bezwiednie obserwując przechodniów za oknem.
-Ciszej - szepnął Lupin, a Syriusz spojrzał się na niego pobłażliwie.
-Czemu nie mogliśmy się teleportować? - zapytałem Wąchacza.
-To względy bezpieczeństwa. Jak nie trzeba, to lepiej tego nie robić, tak mówił kiedyś Dumbledore. Popieram to całkowicie. W ten sposób zginęło mnóstwo świetnych czarodziejów. Teleportowali się, a tam na nich już czekali. Nie ma się wtedy żadnych szans. - powiedział przygnębiony wspomnieniami. Postanowiłem trochę rozluźnić atmosferę i odparłem:
-Wiecie co słychać u Dorcas? Założę się, że jest gdzieś w ciepłych krajach i ma super wakacje.
Okazało się jednak, że tylko pogorszyłem sytuację, bo Lupin poważnie powiedział:
-Ma mnóstwo pracy i jest w ciągłym niebezpieczeństwie.
-A gdzie, jeśli można wiedzieć? - spróbowałem wyciągnąć to z jednego albo z drugiego, ale oni tylko spojrzeli się na mnie powątpiewająco, a Syriusz odparł:
-Nie można. Poza tym sam nie mam zielonego pojęcia.
-A kiedy ją zobaczę? - wróciłem do tematu, kiedy w końcu dojechaliśmy na nasz przystanek. - Bez niej jest strasznie nudno.
-Nudzi ci się ze mną? - zaśmiał się Syriusz, ale nie odpowiedział na moje pytanie.
W świętym Mungu było mnóstwo ludzi. Wszyscy chcieli odwiedzić swoich bliskich na parę godzin przed kolacją wigilijną. Ledwo udało nam się przepchnąć przez hol główny do schodów.
Na szczęście całe to zamieszanie ominęło pokój państwa Longbottom'ów. Zdziwiłem się, że tym razem nie spotkaliśmy pani Longbottom, ale Lupin powiedział, że są na świętach poza Anglią.
W sali była tylko jedna osoba odwiedzająca. Kobieta siedziała do nas tyłem, miała krótkie brązowe włosy i granatową elegancką sukienkę. Kiedy usłyszała, że ktoś wszedł, odwróciła się, a mi dosłownie opadła szczęka.


Dorcas:
Obudziłam się. Pierwsze co do mnie dotarło to zimno. Ogarniało całe moje ciało, jakbym była zanurzona w lodowatej wodzie. Potem doszło pragnienie, mój język przypominał pustynię. Tępy, nieprzerwany ból i chropowata powierzchnia pod policzkiem - to kolejne bodźce, które dołączyły do dręczycieli moich nerwów. Nie chciałam otwierać oczu, bałam się tego, co kolejny już raz miałam zobaczyć. Ten schemat powtarzał się już nie wiem który raz, nieprzerwanie tak samo, tylko bólu za każdym razem dochodziło coraz więcej. A jak to się zaczęło? Tego nigdy już nie zapomnę.
Ocknęłam się nagle. Właściwie zostałam wyrwana z tej pustej, błogiej nicości mocnym kopniakiem w żebra. Aż przekręciło mnie na plecy. Otworzyłam gwałtownie oczy i wciągnęłam łapczywie powietrze. Skuliłam się z bólu, ale zaraz brutalne szarpnięcie za włosy postawiło mnie na nogi. Łzy bólu pociekły mi po policzkach. Po raz pierwszy stanęłam twarzą w twarz z moim oprawcą. Poznałam go. To ten, którego obezwładniłam na weselu Longbottom'ów, ratując Lily.
Wypchnął mnie na oświetlony pochodniami korytarz i nie zważając na to, że moje nogi były właściwie bezwładne, zaczął mnie wlec po kamiennych schodach ku żelaznym drzwiom.
Wyszliśmy na korytarz ozdobiony ciemną rzeźbioną boazerią i haftowanym dywanem. Ten hol miał się wkrótce stać moją drogą cierpienia i upokorzenia.
Doszliśmy do kolejnych drzwi, tym razem dużych, ozdobionych reliefem i złoceniami. Otworzyły się przed nami na oścież, ukazując olbrzymią salę po brzegi wypełnioną ludźmi w czarnych szatach. Wszyscy się na mnie spojrzeli. Po komnacie przeszła fala komentarzy i szyderczych śmiechów. Zacisnęłam oczy. Uścisk na moim ramieniu stał się jeszcze mocniejszy, odcinając dopływ krwi do ręki. Zaczęliśmy się przeciskać między Śmierciożercami. Kopniaki, gwizdy i szturchnięcia. Wkrótce przed nami ukazała się pusta przestrzeń, którą można by nazwać sceną, choć z perspektywy czasu wiem, że lepiej pasowałby szafot.
Pchnął mnie na podium, upadłam raniąc sobie kolana do krwi o kamienną posadzkę. Skuliłam się i zamknęłam oczy. Nie bój się, powtarzałam sobie, ale ogarniało mnie coraz większe przerażenie.
-Dorcas? - usłyszałam cichy szept, prawie niesłyszalny wśród gwaru rozmów i śmiechów. Podniosłam głowę i zobaczyłam...
-Caradoc? - szepnęłam, nie wierząc własnym oczom. Przede mną w równie żałosnej pozycji leżał Caradoc Dearborn, kilka lat starszy chłopak, którego poznałam podczas robienia zdjęcia całego Zakonu Feniksa. Wszyscy myśleli, że już nie żył, ale był tutaj. Cały we krwi, z ogoloną głową i tak spuchniętym okiem, że nie pozostawała mu już nawet szparka.
-Tak się cieszę, że widzę jakąś przyjazną twarz... - powiedział, a i jemu popłynęły łzy z oczu, mieszając się z zakrzepłą krwią na policzkach. Widziałam, że już nie miał żadnej nadziei, że już się poddał. Nie raz podczas tej wojny widziałam ludzi, którzy stracili wiarę. - Tak mi przykro... - szepnął jeszcze i wyciągnął w moją stronę zabandażowaną rękę. Złapałam ją, walcząc z płaczem. Nie chciałam dać więcej satysfakcji publice.
Nagle zapadła cisza. Słyszałam tylko powolne kroki, idące w naszą stronę. Bałam się tam spojrzeć, chociaż doskonale wiedziałam, kto się do nas zbliżał. Caradoc wyjrzał przez ramię i zadrżał ze strachu. Wbił we mnie przerażone spojrzenie, a zielony promień przeszył powietrze. Ułamek sekundy później Caradoc'a Dearborn'a już nie było. Została tylko pusta skorupa i jedno oko, wpatrzone we mnie z nieopisanym strachem.
Zamarłam. Nie byłam w stanie nic zrobić, jego ręka ciągle ściskała moją, nadal była ciepła, jakby nic się nie zmieniło.
-A więc, witamy w naszych skromnych progach, panno Meadowes. Długo na panią czekaliśmy. - rozbrzmiał lodowaty głos, a chwilę później doznałam najgorszego bólu, jaki kiedykolwiek czułam. Uszy wypełnił mi mrożący krew w żyłach wrzask. Mój wrzask. A potem zimny, okrutny chichot Voldemorta.
Od tamtego dnia przesłuchania i tortury stały się moim chlebem powszednim. Nie raz trafiałam do lekarza, bo bali się o moje życie. Gdybym umarła, wszystko poszłyby na marne. Ale ja już naprawdę nie chciałam otwierać oczu. Nie miałam siły. Nie byłam w stanie.
-Otwórz oczy, ptaszyno. Otwórz oczy. - usłyszałam znajomy szept przy uchu, a zaraz silne ramiona podniosły mnie i przeniosły na twardy siennik. - Otwórz oczy, aniele.
Zrobiłam to, o co prosił. W celi było jak zawsze ciemno i cuchnęło wilgocią. Zobaczyłam nad sobą ogromną ciemną twarz i lśniące czarne oczy, które wpatrywały się we mnie z troską.
-Witaj - szepnął mi do ucha.
-Witaj - powtórzyłam ochrypłym głosem, uśmiechając się nieznacznie.
-Gdzie cię boli? - zapytał i przyjrzał mi się uważnie.
Zaśmiałam się cicho.
-Plecy - szepnęłam w końcu, a on posłusznie przekręcił mnie na brzuch, mrucząc coś pod nosem.
-Merlinie, źli ludzie - szepnął sam do siebie. Mogłam się domyśleć, jak wyglądała jego mina. To już nie były krwawe rozcięcia batem lub ostrym jak brzytwa nożem. Tym razem moja cienka koszula miała z tyłu długie rozdarcie ciągnące się przez całe plecy.
Zaczął powoli opatrywać rany, zapewniając mnie, że wcale nie wyglądają tak źle, jak bolą. Kiedy z nimi skończył, zajął się moimi stopami, które, jak powiedział, wyglądały, jakbym zanurzyła je w czerwonej farbie.
-Kolacja! - usłyszeliśmy z korytarza, a przez nasze kraty prześlizgnęły się z brzdękiem dwie blaszane miski.
Nakarmił mnie, a potem sam zjadł, odstępując mi połowę swojej porcji.
-Musisz mieć siłę - mówił za każdym razem, kiedy to robił.
-Ale kiedy będziemy uciekać, to ty będziesz mnie niósł - zaśmiałam się cicho, tak jak było w naszym zwyczaju.
-Mi sił wystarczy - zapewnił mnie po raz kolejny.
Mój wielki, dzielny Autua. Zawsze przy mnie, odkąd zamieszkał ze mną w celi.
-Zamarzasz - powiedział nagle i otulił mnie swoimi wielkimi ramionami, oddając mi trochę swojego ciepła. Nie wiem jakim sposobem on to wszystko znosił, ale prawda była taka, że to on był moim aniołem.
-Pada śnieg - powiedział nagle - strażnik narzekał. To dlatego jest tak zimno.
Uśmiechnęłam się. Śnieg! Zawsze kochałam zimę. Odkąd byłam małą dziewczynką nie mogłam być szczęśliwsza niż w chwili, gdy widziałam padający za oknem śnieg. To była ta noc, gdy mimo bólu, który zagłuszał wszystko inne, ten pierwszy raz zasnęłam z uśmiechem na ustach.




Linki:
  • http://torie-rph.tumblr.com/post/27903185243/gif-hunt-penn-badgley
  • http://www.fanforum.com/f277/nina-ostroff-oranges-s-s-8-because-movies-got-distributor-now-we-only-need-official-release-date-63028928/index17.html
  • http://and-run-the-heart.tumblr.com/post/19975978787/ben-barnes-gifs

niedziela, 6 listopada 2016

rozdział 53

Dorcas:
Mijały tygodnie, sytuacja w kraju stawała się coraz bardziej nieciekawa. Śmierciożercy nawet nie próbowali się kryć przed mugolami, w wiadomościach trąbili o setkach tajemniczych ataków, których dopuścili się ludzie w maskach, a po fakcie rozpłynęli się niczym cienie. Podejrzewano mafie i terrorystów, ale och, gdyby to była prawda...
Nie tylko w Anglii, ale na całym świecie dochodziło do serii kataklizmów. Znikali ludzie, całe miasta upadały. A stał za tym jeden człowiek. Zakon Feniksa rozesłał swoich członków po całej Europie, każdy pracował ile sił, żeby zakończyć to szaleństwo.
Właśnie wczoraj wróciłam z misji poza krajem. Tam wszystko wyglądało jeszcze gorzej niż w Anglii. Nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyłam. Ludzie mieszkali na ulicach, ich domy leżały w gruzach, na których płakały małe dzieci, bez opieki, bo ich rodzice zginęli. Kiedy wróciłam do Londynu, nie mogłam przestać o tym myśleć. Nie mogłaś im pomóc, mówiłam sobie, ale to nic nie dawało. Jedyne co mi pomagało to Maxwell i jego troskliwe ramiona, do których zawsze mogłam się przytulić. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście, że w tak niepewnych i niebezpiecznych czasach znalazłam kogoś kto mnie pokochał. Codziennie dziękowałam Merlinowi. Byłam naprawdę zakochana.


James:
Rozluźniłem się. W spokoju oglądałem, jak Alicja w skąpej sukience śpiewała na scenie, mrugając do mężczyzn z pierwszego rzędu. Spojrzałem na zegarek, zaczynało brakować czasu, eliksir wielosokowy mógł zaraz przestać działać. Z kieszeni marynarki wyjąłem różdżkę i puszkę po napoju, wypełnioną po brzegi miksturą sekretnej huncwockiej receptury. Schyliłem się, pod pozorem poprawienia nogawki i uśmiechnąłem się do podstarzałej damy obok siebie.
Delikatnie położyłem puszkę na podłodze i pchnąłem tak, że zaczęła się cicho toczyć po ziemi, a zaraz potem spadać po stopniach z rytmicznym stukotem. Wysłuchiwałem, czy nic nie słychać, ale na szczęście orkiestra i śpiew Al wszystko dobrze zagłuszały. I nagle... eksplozja! W samym środku widowni spod siedzeń wydobyła się chmura gęstego szarego dymu, okrywając wszystkie fotele jak mgła. Iskry wystrzeliły aż pod sufit, wystrzały wymieszały się z krzykiem przerażenia czarodziei na widowni. Rzucili się do ucieczki, ale drzwi już dawno były zamknięte. Biegłem po oparciach foteli, z różdżką wymierzoną prosto w Śmierciożerców z pierwszego rzędu. Nie było mi szkoda żadnego z nich. Ani chowających się przy ziemi tchórzy, po których deptałem, zbliżając się do sceny, ani tych z pierwszych rzędów, którzy miotali się w dymie, celując w kogo popadnie.
Alicja wydobyła zza podwiązki różdżkę i już walczyła z jednym z nich. Od strony drzwi nadbiegli Remus i Peter z chustkami zawiązanymi na twarzach. Posyłaliśmy zaklęcie za zaklęciem, trafianie nie było takie łatwe, w dymie nie było widać nawet końca własnej różdżki. Na oczy wcisnąłem specjalne okulary, które miały mi pomóc widzieć przez opary. Od razu cel mi się poprawił i szybko załatwiliśmy wszystkich, którzy byli na liście.
Nie mieliśmy dużo czasu, trzeba było się szybko zwijać, zanim ktoś z zewnątrz wezwałby pomoc i zleciało się tu więcej Śmierciożerców. Szybko uporaliśmy się z deportacją obezwładnionych ciał i jak gdyby nigdy nic opuściliśmy teatr.


Syriusz:
-Gideon, Fabian, gotowi? - zapytałem, uśmiechając się szeroko w ich stronę.
Była ciemna noc. O tej porze normalnie byłbym już dawno w domu, jedząc kolację, z moją nową dziewczyną Pam, ale nie tym razem. Brakowało mi tego. Akcji.
Spojrzałem się na ogromną willę, stojącą na polanie w lesie. Otaczał ją wysoki na trzy metry mur, przecięty tylko przez jedną gigantyczną czarną bramę, która jeżyła się kolcami. Ale nie tylko ona broniła domu.
Prewett'owie uśmiechnęli się w moją stronę pobłażliwie, a Gideon zaśmiał się cicho pod nosem i dodał:
-No Black, po kimś z twojej rodziny czegoś takiego bym się nie spodziewał.
-Zamknij się Prewett i biegnij! - krzyknąłem i jednocześnie puściliśmy się biegiem po żwirowej drodze, prowadzącej do bramy.
Kiedy tylko przekroczyliśmy niewidzialną osłonę, powitała nas przeraźliwa syrena, która mogła postawić cały las na nogi. Ale my biegliśmy dalej. Nie mogłem się powstrzymać i krzyknąłem ile sił miałem w płucach i zacząłem się śmiać, jak dawno się nie śmiałem. Tęskniłem za tym!
-Teraz! - wrzasnąłem, gdy znaleźliśmy się wystarczająco blisko muru. Wszyscy trzej zamachnęliśmy się porządnie i wystrzeliliśmy rozdzierające ciemność błękitne iskry za mur.
-Idą! Wiejemy, szybko! - krzyknął Fabian, dusząc się ze śmiechu. Rzeczywiście nie było czasu podziwiać naszego dzieła, które z pewnością było imponujące. Trzeba było zwiewać.
Biegłem na złamanie karku, z różdżką w pogotowiu, choć nie wierzyłem, żeby jeszcze była mi potrzebna. Śmierciożercy nie mogli przyjść tak szybko.
Niestety. Kiedy ja znalazłem się już po drugiej stronie zasłony przeciwteleportacyjnej, okazało się, że byłem sam. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak Gideon i Fabian rozpaczliwie walczą z piątką Śmierciożerców. Przecież nie mogli przybyć tak szybko! Ale skąd mogli wiedzieć, że akurat dzisiaj uderzymy?
-Nie, nie, nie, nie, nie! - zawołałem, biegnąc w ich stronę. Już z daleka wycelowałem pierwsze zaklęcia, ale z tą piątką nie było wcale tak łatwo.
-Trzymajcie się! - krzyknąłem do uwięzionych w ciasnym kręgu Prewett'ów.
-Nie, Syriusz! Uciekaj, zanim przyjdzie ich więcej! - odkrzyknął któryś z nich. Rzeczywiście w naszą stronę biegła cała horda ludzi w pelerynach.
-Nie zostawię was! - wrzasnąłem, atakując bardziej zaciekle.
-Nie wygłupiaj się, damy sobie radę! Zobaczymy się wieczorem w kwaterze!
Przeklinając to, co właśnie robiłem, przyznałem im rację i zacząłem się wycofywać. Wiedziałem, że nie zostawia się przyjaciół, to był największy dyshonor, jakiego mógłbym się dopuścić. Ale naprawdę głęboko ufałem, że wrócą. To byli w końcu Prewett'owie. Diabelnie dobrzy czarodzieje.
Teleportowałem się do kwatery głównej, kiedy tylko wydostałem się za osłony. I czekałem.


Alicja:
Gdyby ktoś pytał, życie w małżeństwie mi służyło. To na pewno. Jedyną niedogodnością była paskudna gęba Barnett'a, którą widywałam teraz znacznie częściej, niż bym tego chciała. To był paskudny gad, nie wiem jak Frank i Dor mogli tego nie widzieć. No właśnie, Dorcas zaangażowała się już zupełnie, zamieszkała z nim! Dała mu się wprowadzić do domu jej rodziców! Nie wiem, o czym ona wtedy myślała. To pewne, że był z nią tylko dlatego, że było mu tak wygodnie. Potrzebował jej do czegoś, nie wiedziałam do czego, ale byłam tego pewna!
Teraz obserwowałam ich z drugiego końca salonu kwatery głównej zakonu i byłam całkowicie pochłonięta piorunowaniem go spojrzeniem. O Merlinie, właśnie go pocałowała. Brrr, ohyda.
Nagle do pokoju wbiegł Peter, wymachując gazetą.
-Patrzcie! - wykrzyknął, potykając się o dywan. - Jesteśmy na okładce!
Wszyscy zerwali się na równe nogi. Usiadł przy stole, a my zebraliśmy się dookoła.
-Nie trzymaj nas dłużej w niepewności, Glizdogon, pokaż, co tam masz! - powiedział podnieconym głosem James, a Peter uroczyście rozprostował gazetę i rozłożył ją na blacie.
-O Merlinie! - pisnęłam, porywając pierwszą stronę. Usiadłam naprzeciwko niego i zignorowałam to, jak głośno się roześmiał, widząc nasze miny.



Rzeczywiście, może nie dokładnie my, ale miał zupełną rację. Nasze dwa popisowe numery z dzisiaj: rozróba w teatrze i wzory na niebie nad główną siedzibą Śmierciożerców.
Na górze połyskiwało wielkie zdjęcie nieba, na którym błękitne linie układały się w Mroczny Znak, ale w oku czaszki tkwił miecz Godryka Gryffindora. Pod spodem była druga fotografia, ukazująca frontowe drzwi teatru, zza których wydobywały się kłęby dymu.
-O kurcze, o kurcze, o kurcze! - zawołała Dorcas, podskakując w miejscu.
Pojawiła się kolejna nielubiana przeze mnie twarz w naszym gronie - Pam, dziewczyna Syriusza. Spojrzała na zdjęcie i skwitowała je siarczystym przekleństwem. Jako świeżo upieczona mężatka tego określenia nie przytoczę.
-Skarbie, na mnie już czas - szepnął Max do Dorcas.
Dor spojrzała się na niego ze smutkiem.
-A nie mógłbyś zostać jeszcze chwilkę? - zapytała, łapiąc go za ręce. Max pokręcił sztywno głową i pocałował ją przeciągle. Gdzie się podziała moja uparta Dor, która stawiała na swoim i nie było zmiłuj?
-Moi drodzy! - zawołał Dumbledore, mijając się z Maxwell'em w drzwiach - Proszę was o chwilę uwagi.
Był bardzo poważny, to wcale nie wróżyło dobrze.
-Wielkie gratulacje dla was wszystkich, kochani, naprawdę byliście dzisiaj cudowni. Bez wyjątku. Jednak nie jesteśmy tu w takim składzie, w jakim powinniśmy być.
Zapadło grobowe milczenie. Wszyscy zwietrzyli jakąś niemiłą niespodziankę.
-Nie wszystkim udało się przeżyć ten dzień. - odparł smutno Dumbledore.
Syriusz, który do tej pory siedział na uboczu i nerwowo palił jednego papierosa za drugiem, teraz podniósł głowę. Widać było po nim, że skupił na dyrektorze całą swoją uwagę.

image

-To oni, prawda? - zapytał, a jego głos zwykle stoicko spokojny niósł za sobą nutkę obawy. Wbił spojrzenie w Dumbledore'a i patrzył się tak intensywnie, jakby chciał dowiercić się do jego mózgu.
-Tak - szepnął, patrząc się na niego ze smutkiem. Syriusz osuszył szklankę z whiskey i złapał się za głowę.
-Gdybym ich nie zostawił...
-Miałeś wszelkie podstawy, żeby sądzić, że z tego wyjdą, to nie twoja wina. To wina Voldemorta. Byli wspaniałymi, bardzo zdolnymi czarodziejami, ale moc Czarnego Pana jest coraz większa. Teraz pozostało nam tylko upamiętnić ich, a znając chłopaków, wspaniałym prezentem byłoby zniszczenie potęgi Voldemorta raz na zawsze.
Dumbledore spojrzał się po nas wszystkich. Każdy czekał w napięciu na to co się okaże.
-Moi drodzy, proszę was wszystkich, unieśmy różdżki za Fabiana i Gideona Prewett'ów. - powiedział, a kilka osób wydało z siebie zduszone okrzyki.
Usłyszałam jak Dorcas, która stała obok mnie wciągnęła szybko powietrze i jęknęła z bólem. Z oczu pociekły jej łzy. Przytuliłam ją mocno, była blisko z Prewett'ami, a ostatnio nawet zaprzyjaźniła się z ich siostrą. Gdzie teraz był jej Max ja się pytam? No gdzie?
-Proszę was jeszcze o jedną rzecz. - zaczął znowu Dumbledore, kiedy minuta ciszy dobiegła końca. - To bardzo ważne. Mamy podstawy, by przypuszczać, że Śmierciożercy przygotowują pułapki w punktach teleportacyjnych. Dlatego bardzo was proszę, jeśli nie musicie, nie teleportujcie się.


Dorcas:
Nie było tak łatwo dotrzymać obietnicy danej Dumbledore'owi. Szłam w chyba najgorszej okolicy jaka była w Londynie. Ciemne uliczki odstraszały smrodem zgniłych śmieci, moczu i długo niemytego ciała. Wzdrygnęłam się, kiedy zza jednego z kubłów na śmieci usłyszałam sprośne gwizdy i śmiechy bezdomnych. Owinęłam się szczelniej kurtką i ścisnęłam w dłoni różdżkę. Odetchnęłam głęboko i przyspieszyłam kroku, kolejny raz opierając się pokusie teleportacji. Najbliższy kominek, z którego mogłam skorzystać był już niedaleko.
Woń rozkładu, ciche szepty dookoła mnie, których źródła nie było widać, przerażająca noc i wspomnienie Fabiana i Gideona... to wszytko sprawiło, że do oczu napłynęły mi łzy. Nie Dor, to nie jest dobry moment, żeby się rozczulić. Już tak niedaleko.
Szłam szybko, stukot butów odbijał się echem od ścian opuszczonych domów. Zaczęło padać. Świetnie, pomyślałam, walcząc ze sobą, żeby nie zacząć biec. Nasłuchiwałam, bałam się spojrzeć za siebie. Wtedy ogarnęło mnie dziwne podejrzenie. Różdżka aż zadrżała mi w dłoni. Zrobiło się cicho. Zdecydowanie za cicho. Nie dość, że nie słyszałam już wycia psów i świszczących oddechów bezdomnych, to miałam wrażenie, jakby wiatr zupełnie zamarł. W pierwszej chwili pomyślałam o dementorach, ale przeczucie podpowiadało mi co innego.
Szłam dalej, udając, że nic się nie działo, ale myśli przykute były do różdżki, którą coraz mocniej ściskałam w ręce. Kiedy tylko usłyszałam za sobą pierwszy szmer, zacisnęłam zęby i odwróciłam się szybko, żeby rzucić pierwsze zaklęcie. Nagle dostałam czymś w głowę tak mocno, że aż mnie zamroczyło. Zatoczyłam się, czując ból promieniujący do całego ciała. A potem nastąpił koniec.




Linki:
  • http://gifhunterress.tumblr.com/post/68868037281/jamie-bell-gif-hunt-70-please-likereblog-if
  • http://eternalroleplay.tumblr.com/post/135390876985/ben-barnes-gif-hunt