niedziela, 26 lipca 2015

rozdział 20

Mary:
Kiedy się obudziłam rano, byłam jeszcze bardziej zmęczona, niż zanim poszłam spać. Podniosłam głowę i spojrzałam na zegar. Spałam zaledwie sześć godzin, była już jedenasta. Głowa opadła mi na poduszkę i nie było mowy, żebym ją jeszcze raz podniosła. Spojrzałam w bok, a ból szyi dał mi znać, że moje mięśnie nie wytrzymają takiego wysiłku.
Strasznie chciało mi się pić. Zignorowałam pragnienie i spróbowałam jeszcze raz zasnąć. Wtedy zaczęła mnie boleć głowa. Pomyślałam, że tego już za wiele. Otworzyłam oczy i zwlokłam się z łóżka na podłogę. Podtrzymując się mebli, doczłapałam do łazienki i unikając odbicia w lustrze, weszłam do wanny i odkręciłam wodę. Chłodny strumień uderzył mnie w plecy, a z ust wydarł mi się ochrypły  jęk niezadowolenia. Skuliłam się i zaczekałam aż zacznie lecieć ciepła woda. Nie doczekałam się. Moja różdżka była za daleko, żeby jej dosięgnąć i ogrzać wodę, więc zrezygnowałam z kąpieli i wyszłam z wanny. Pragnienie powróciło. Chwyciłam więc szklankę i nalałam sobie kranówki. Stwierdziłam, że podróż z pokoju do łazienki obdarła mnie ze wszystkich sił, ale kiedy miałam wrócić do łóżka, zakręciło mi się w głowie. Runęłam na kolana i zwymiotowałam do muszli klozetowej. Chyba nigdy nie byłam w bardziej żałosnym położeniu. Znowu napełniłam szklankę wodą i zaczęłam płukać usta z ohydnego smaku. Umyłam zęby i wróciłam do łóżka, zanim znowu mnie zemdliło. Było mi okrutnie zimno, cała się trzęsłam. Owinęłam się szczelnie kołdrą i kocem, zwinęłam się w kłębek i zasnęłam.

***

Kiedy znowu się obudziłam była dwunasta. Dziewczyny ciągle spały. Miałam duże problemy z otwarciem oczu, było mi zimno i znowu to pragnienie. Otworzyłam sklejone usta i cicho jęknęłam: 
-Dorcas. Dorcas - skrzywiłam się przez ból gardła. Dor uchyliła oczy i rozejrzała się dookoła. Spotkała moje spojrzenie i zmarszczyła brwi. Wyplątała się z kołdry i podeszła do mojego łóżka. Czułam się winna, że ją budzę, na pewno była koszmarnie wykończona po balu, ale jej łóżko było zraz obok, a ja czułam się jak wrak człowieka. 
-Co ci jest Mary? Okropnie wyglądasz - powiedziała i dotknęła mojego czoła. - Parzysz - dodała i kucnęła przy moim łóżku. 
-Musimy cię zabrać do skrzydła szpitalnego. To może być coś poważnego. - wstała i założyła szlafrok i kapcie. Pomogła mi wstać. 
-Zimno mi - zatrzęsłam się, a Dor pomogła włożyć mi szlafrok i owinęła mnie kocem. 
-Chodź - powiedziała i prowadząc mnie powoli, wyszła z dormitorium. Zeszłyśmy po schodach do pokoju wspólnego i przez dziurę po portrecie wyszłyśmy na korytarz. Wszędzie było zupełnie pusto. Widać nikomu ani się śniło wychodzić z łóżka w południe. Szłyśmy bardzo powoli, więc droga do skrzydła szpitalnego zajęła nam jakieś dwadzieścia minut. Tam też było pusto. 
-Halo?! Jest tu kto? - zawołała Dorcas i z zaplecza wyszła pani Pomfrey. 
-Co się stało? - zapytała zaspanym głosem, ściągając czepek z włosów. 
-Mary jest chora. Ma gorączkę, cała się trzęsie - powiedziała Dorcas, sadzając mnie na jednym z łóżek. 
Pani Pomfrey zaczęła mnie oglądać, sprawdziła temperaturę, reakcję na bodźce, zadawała mi dziesiątki pytań, aż w końcu kazała mi wypić kilka eliksirów. Musiały być wyjątkowo silne, bo nie minęło pięć sekund, aż osunęłam się do krainy Morfeusza. 


James: 
Obudziło mnie chrapanie Peter'a. Było coś koło czternastej, wszyscy spali, tylko łóżko Remus'a było puste. Głowę rozsadzał mi ból, dlatego z nocnej szafki wydobyłem fiolkę z fioletowym płynem i wypiłem jej zawartość jednym haustem. Eliksir na kaca zadziałał natychmiastowo, poczułem się jak nowo narodzony. Spod łóżka wydobyłem miotłę, ubrałem się, założyłem kurtkę i buty i pobiegłem na boisko. 
Była genialna pogoda, niebo czyściutkie, ani jednej chmurki. Wsiadłem na miotłę i odbiłem się od ziemi. Chłodne powietrze rozwiało mi włosy i wreszcie poczułem wyczekiwany powiew wolności. Zacząłem robić pętle nad boiskiem, potem poleciałem wokół zamku, okrążyłem wieże, błonia, chatkę Hagrida i wracając na boisko, zobaczyłem daleko w dole małego człowieczka. Obniżyłem się, żeby zobaczyć, kto to był. 
-Dorcas! - krzyknąłem, ale mnie nie usłyszała. Obniżyłem drążek miotły i puściłem się w dół z zawrotną prędkością. Dopiero wtedy mnie zobaczyła. Szeroko otworzyła oczy i zakryła usta dłońmi. 
-James, uważaj! - krzyknęła, a ja płynnie wyhamowałem tuż nad ziemią i wyszczerzyłem zęby. 
-Głupi jesteś, mogłeś się zabić - powiedziała poważnie, ale zaraz szeroko uśmiechnęła się jak mała dziewczynka. Nie zwracając najmniejszej uwagi na jej protesty, wciągnąłem ją na miotłę i poleciałem na trybuny. Tam pozwoliłem jej zejść. Usiadła zdenerwowana na ławce. Wiedziałem, że nie lubiła latać, a ona za to wiedziała, że ze mną nic się jej nie stanie.
Położyłem się na ławce, kładąc głowę na jej kolanach. Nie zwróciła nawet na to uwagi. Zaczęła mechanicznie bawić się moimi włosami, patrząc się w dal. Dość długo żadne z nas nic nie mówiło, ale to już nikomu nie przeszkadzało. Znaliśmy się na tyle dobrze, że mogliśmy sobie pozwolić na zwykłe siedzenie i milczenie. Jednak Dor w pewnym momencie przerwała ciszę i powiedziała: 
-Mary jest chora, musiałam zaprowadzić ją do skrzydła szpitalnego. 
-To coś poważnego? 
-Nie, chyba nie, pani Pomfrey powiedziała, że wydobrzeje. 
-To dobrze. 
I znowu siedzieliśmy cicho. Tym razem ja postanowiłem coś powiedzieć. 
-Co u Jasper'a? 
-No wiesz...wczoraj się spotkaliśmy, dał mi prezent. Jest miło. 
-Miło? - podniosłem głowę, marszcząc czoło. 
-No miło, a czego ty jeszcze chcesz? 
-Nie wiem, jakieś pikantne szczegóły? 
-Nie jestem tobą. 
Zignorowałem to i podjąłem nowy wątek. 
-Syriusz wczoraj chodził cały struty. 
-A no, widziałam. Coś się stało? 
-To co zawsze. Kłopoty rodzinne. Serio, nie zazdroszczę mu. Ma zdrowo przesrane. 
-Hm...
-A co u was? 
-U nas? 
-No u ciebie i Łapy. 
-Chyba ci się coś pomyliło, nie ma żadnych nas. Jestem ja z Jasper'em i jest Syriusz ze swoim wianuszkiem wielbicielek. Żadnych nas. 
-Jak uważasz. Słyszałaś o tej nowinie? 
-Jakiej? 
-Dumbledore chce zrobić zebranie rodziców jeszcze przed świętami. Pewnie chce się przedstawić jako dyrektor, albo coś...W każdym razie, to może być ciekawe. 
-Skąd o tym wiesz? 
Spojrzałem się na nią pobłażliwie, a moje oczy mówiły: Kobieto, jestem Huncwotem, nie zapominasz przypadkiem? Przewróciła oczami. 
-Co u Evans? - zagaiłem, po kolejnych minutach milczenia. 
-Pójdź do niej i się sam spytaj, ja nie będę się bawić w waszą swatkę. To mogłoby się źle skończyć dla całej naszej trójki.  
-Właściwie to tym razem mam zamiar załatwić to tak, jak trzeba. Umówiliśmy się. - pochwaliłem się. 
-Jak trzeba? To może nie wyskakuj jej z całowaniem się tak znienacka jak na balu. 
-Dlaczego? 
-To jest Lily, znasz ją. 
-Chodzi ci o to, że jest mugolaczką? Mugole mają jakieś inne zwyczaje? 
-Oczywiście, że nie o to. Ona jest normalną dziewczyną, nie należy do tych, które pocięłyby się o randkę z tobą. Nie jest też tak bezpośrednia i odważna, żeby od razu okazywać to, co czuje. Jest trochę nieśmiała i zamknięta w sobie, nie oczekuj po niej za wiele na samym początku. Musi się przyzwyczaić. Może i nie boi się opinii innych, ale ciągle to nie znaczy, że chce obwieszczać całemu światu, jaka to jest zakochana. 
-Czyli mam przystopować? 
-No, na pewno. 
-Problem polega na tym, że ja też nie za bardzo umiem inaczej. Co ja mam robić na tej randce? 
-We wszystkim ci pomogę, Jamie. 
-Serio? 
-Yhym. Mi też zależy na tym, żebyście w końcu byli razem i żeby skończył się ten cały cyrk. 
-Merlinie, dzięki. 
-Nie dziękuj Merlinowi, tylko mi. - zaśmiała się. 
-Dziękuję Merlinowi za to, że cię mam, Doruś. - pstryknąłem ją w noc.
-Ładnie wyglądasz - powiedziałem po chwili, przyglądając się jej.
-Pfff...normalnie - odparła, nie biorąc sobie mojej oceny do serca. 
-No przecież mówię - powiedziałem, szczerząc zęby. Natychmiast się roześmiała. No ale co? Taka prawda. Dor była bardzo ładna, nie stroiła się jakoś specjalnie, ale i tak. Miała niesamowicie szczery uśmiech i on zawsze mnie rozbrajał, kiedy z nią rozmawiałem. Wiedziałem, że była wrażliwa, negatywne komentarze zawsze jakoś w nią godziły, miała trochę kompleksów, czego zupełnie nie mogłem pojąć. Może i nie miała kolejki adoratorów, ale nie można było powiedzieć, że nie była atrakcyjna. 
Kiedy skończyła się śmiać, pokazała mi język i nazwała mnie idiotą. 
-Coś jeszcze? - zapytałem, też wystawiając jęzor. 
-Tak. Poza idiotą jesteś też irytującym bucem, zakochanym w sobie ignorantem, kobieciarzem i puszącym się, próżnym chamem. - powiedziała, dumnie podnosząc głowę. 
-A ty jesteś queen of drama, cnotka niewydymka, nie masz życia towarzyskiego i jesteś przewrażliwiona. - odgryzłem jej się, podnosząc głowę z jej kolan i patrząc się na nią bojowo. 
Jej głośny śmiech poniósł się po trybunach. ja też nie wytrzymałem długo w tej wrogiej postawie i parsknąłem śmiechem tak jak ona. 


-Ale serio, wcale nie jestem kobieciarzem, ani próżnym i puszącym się chamem. Może i jestem irytujący, może nawet jestem bucem i ignorantem, ale co do reszty w życiu się nie zgodzę. - powiedziałem, kiedy schodziliśmy z trybun, kierując się w stronę zamku. 
-Nie jesteś kobieciarzem? A kto zmienia dziewczyny jak rękawiczki? 
-Syriusz! - zawołałem, a ona spojrzała się na mnie pobłażliwie. Oj tak, ona zawsze wiedziała swoje. 
-W takim razie ja nie jestem wcale przewrażliwiona i owszem, mam życie towarzyskie. 
-Ale dramatyzujesz. - obstawiałem twardo swoje. 
-Jestem kobietą, nie słyszałeś o burzy hormonów u nastolatków? Raz na jakiś czas każdy ma prawo sobie podramatyzować. 
I jeszcze długo długo kłóciliśmy się, dogryzaliśmy dobie i wybuchaliśmy śmiechem, idąc ściśnięci blisko siebie, chroniąc się przed mroźnym wiatrem. 


Lily: 
Kiedy wstałam, w dormitorium byłam sama z Alicją. Na łóżku Dorcas leżał rulonik z pergaminu. 

Mary jest w skrzydle szpitalnym, miała wysoką gorączkę. 
Ja poszłam się przejść po błoniach, wrócę na porę obiadową. 
D.M.

Odłożyłam pergamin z powrotem na łóżko, ubrałam się i wyszłam. Moje kroki skierowałam do Wielkiej Sali, miałam ogromną ochotę na kubek kawy i najchętniej też bym coś zjadła, bo kiedy tylko poczułam zapachy potraw rozchodzące się na parterze, zaburczało mi w brzuchu. Dzisiaj śniadanie było w porze obiadowej, a wieczorem miała być obiadokolacja. Nikt jak widać nie spodziewał się, że ktokolwiek wstanie przed trzynastą. 
Spodziewałam się zastać w Wielkiej Sali Dorcas i Huncwotów, a parzy stole Grtffindor'u poza paroma młodszymi uczniami siedział tylko Remus i z zawziętością dłubał w talerzu, jak przedszkolak. 
-Dzień dobry - przywitałam się, tryskając energią. 
-Dobry - odparł, nie podnosząc wzroku znad rozgrzebanej jajecznicy. 
Nalałam sobie kawy i zabrałam się za smarowanie tostów dżemem. Zerkałam co chwilę na Lupin'a, trochę mnie niepokoiło jego zachowanie. W końcu zebrałam się na odwagę i zagaiłam: 
-Remus, wszystko u ciebie okay? 
-Zmęczony jestem tylko - odparł, nadal na mnie nie patrząc. 
-To może idź się połóż. 
-Nie zasnę. Ne spałem zresztą całą noc. Dlatego...to nie ma kompletnie sensu. - mruknął nie wyraźnie. Coś na pewno było nie tak, ale nie wypadało się tak wypytywać. 
W tym momencie do Wielkiej Sali weszli James i Dorcas w szampańskich humorach, szturchali się co chwilę i chichotali. 
-Cześć wam, gdzie reszta? - zapytał James i nalał herbaty dla siebie i Dor. 
-Pewnie śpią. O Dori, przeczytałam twoją notkę, może przejdziemy się do Mary. Martwię się. - powiedziałam, wstając. 
-No jasne. 
-Też pójdę, nie mam nic do roboty. - zaoferował się Potter, a ja poczułam się nieswojo. 
-Remus, idziesz? - zapytałam, a on ciągle nie podnosząc na nas spojrzenia, mruknął: 
-Gdzie? 
-Do Mary, jest w skrzydle szpitalnym. Chcieliśmy....
-Tak, tak. Idę - zaczął niezgrabnie podnosić się od stołu, przewrócił parę pucharków, ale nie zwrócił na nie uwagi, tylko skierował się do wyjścia z Wielkiej Sali. Patrzyliśmy się na niego zdziwieni, a on z jedną nogą za drzwiami odwrócił się i zawołał: 
-Idziecie, czy nie? 
Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia i poszliśmy za nim. 
Kiedy byliśmy bliżej skrzydła, jego zapał jakby opadł i gdy James otwierał drzwi, znalazł się na samym końcu naszego pochodu, a nawet zawahał się trochę nad wejściem do sali. 
-No chodź, Rem - powiedziała Dorcas i pociągnęła go za koszulkę. 
Podbiegłam do łóżka Mary i usiadłam na stołeczku. 
-Co z nią? - zapytałam panią Pomfrey, odgarniając z twarzy Mary kosmyki włosów, które przykleiły jej się do czoła. Choć spała, to co chwila ruszała nerwowo głową, jakby nękana złymi snami. Twarz miała spoconą i dziwnie bladą. 
-Och już niedługo powinno wszystko być w porządku, kochanieńka. To tylko złośliwa grypa. - odparła pielęgniarka przez ramię, poprawiając poduszki pod głową jakiegoś poobijanego pierwszaka na sąsiednim łóżku. 
-Złośliwa? - zapytałam się zaniepokojona. 
-No tak. Musiała ją złapać gdzieś w zamku, bo ostatnio miałam kilka podobnych przypadków. Nie jest to taka zwykła grypa, jak u mugoli, ale i tak nie ma się czym martwić. Raz dwa postawię ją na nogi. Poleży tu jeszcze z dwa dni i będzie jak nowo narodzona. - powiedziała i zniknęła na zapleczu, bo przyszedł jakiś nowy pacjent z zakrwawionymi kolanami. Wróciła, mrucząc coś pod nosem, niosąc koszyk z bandażami i eliksir. 
Otoczyliśmy łóżko Mary, nikt nic nie mówił, nie chcieliśmy jej obudzić. Po pewnym czasie przyszła też Alicja i Frank, a wtedy pani Pomfrey zaczęła marudzić, że jest nas za dużo. Wstałam, a razem ze mną Dorcas. Bez słowa wyszłyśmy ze skrzydła szpitalnego i ruszyłyśmy do dormitorium. 
-Chodźmy do Hagrida - powiedziałam, przypominając sobie, że od początku roku widziałyśmy go tylko parę razy. Założyłam kurtkę i buty i poszłyśmy. 
Hagrida zastałyśmy, jak siedział na schodkach do swojej chatki i grał na drewnianym fleciku. 
-Cześć, Hagridzie. - powiedziała Dor i usiadła koło niego na trawie. 
-Sie macie dziewczyny - przestał grać i westchnął. 
-Coś się stało? - zapytałam, siadając obok Dorcas. 
-A no nic, tak tylko. - machnął ręką i wpatrzył się w dal za nami. Odwróciłyśmy się, żeby zobaczyć na co się patrzy i wymieniłyśmy szybkie porozumiewawcze spojrzenia. Dor uśmiechnęła się lekko i od razu zaczęła kaszleć, żeby to zamaskować. 
Na błoniach krzątali się uczniowie Beauxbatons, pakujący rzeczy do wielkiego powozu, którym tu przylecieli na bal. Statku z Durmstrangu też już nie było. 
-Nie łam się Hagridzie, jeszcze wrócą - powiedziałam, uśmiechając się pokrzepiająco. Obie dobrze wiedziałyśmy, że było coś na rzeczy między nim, a dyrektorką akademii z Francji. 
-No co wy. Ja wcale...aleście wymyśliły dziewczyny - zarumienił się jak dojrzały pomidor, bo widać domyślił się, że my o wszystkim już wiemy. 
-Jak myślisz Hagridzie, jak poradzi sobie Dumbledore jako dyrektor? - zapytała Dorcas, która przestała już kaszleć i mądrze postanowiła zmienić temat. 
-Sie wie, że najlepiej. Albus Dumbledore to najbardziej równy chłop, jakiego znam. Zobaczycie jeszcze, ten gostek będzie jeszcze najlepszym dyrkiem, jakiego miał Hogwart. Ta buda doczekała się w końcu kogoś porządnego. - powiedział Hagrid, wyraźnie rad, że zmienił się temat. 
-Nie przepadałeś za Dippet'em, co? 
-No...jakoś tak... - zaczął się jąkać, a my podniosłyśmy brwi - oj co ja tam wam będę...
Kiedy zobaczył nasze miny jednak powiedział: 
-Nie dziwne chyba, że gostka nie lubiłem. To on wyrzucił mnie z budy...co innego Dumbledore. Gdyby nie on, to nie wiem, co by ze mną było. 
Zamyślił się chwilę i zaczął nucić jakąś melodię. Jeszcze chwilę tak siedział, nic nie mówiąc, kiedy w końcu powiedział: 
-Macie jakieś plany na święta? 
-Jeszcze nie, kawał czasu do świąt - powiedziałam, a on nie zwracając uwagi na moją odpowiedź, dodał: 
-Ty to pewnie spotkasz się z James'em, prawda? - zamrugałam szybko, kiedy to usłyszałam. 


-C-co? Dlaczego? 
-No a nie jesteście razem? 
-Nie! 
-A myślałem...to trochę tak, jak z tobą, Dorcas, i z Syriuszem - Dorcas podniosła brwi i zrobiła trochę zmęczoną minę - tak sobie myślałem, aż tu nagle trach! I widzę cię z jakimś innym koleżką. A wiecie, wielka szkoda, wielka szkoda. - zaczął mówić, a my patrzyłyśmy się na niego w osłupieniu. Po kimś innym to może jeszcze, ale po Hagridzie to bym się nigdy nie spodziewała, że zacznie gadać o uczuciach i tym podobnych. 
Potem jak gdyby nigdy nic wyrwał się z zamyślenia, zaprosił nas do środka na herbatę, bo już wszystkim zaczął dokuczać chłód. Resztę dnia spędziłyśmy u niego i nikt nie wspomniał już ani razu o czymkolwiek co miałoby jakikolwiek związek z relacjami damsko-męskimi. Rozmawialiśmy głównie o szkole, balu, tym co chcemy robić po Hogwarcie i o planach na ferie. 
Do zamku wróciłyśmy koło dziewietnastej, było już kompletnie ciemno, brzuchy miałyśmy pełne słodyczy z Miodowego Królestwa, które dał nam Hagrid, a kieszenie jego domowej krajanki, której już nie chciałyśmy jeść, ale nie udało nam się wymigać od zabrania jej do zamku. 
Miałyśmy głupkowate humory, śmiałyśmy się ze wszystkiego, z czego się dało. Trafiłyśmy akurat na obiadokolację i od razu pomaszerowałyśmy do Wielkiej Sali. 


Syriusz: 
Meadowes i Evans weszły podśmiewając się ze wszystkiego dookoła. Zignorowałem je, nie miałem ochoty na kłótnie z Meadowes. Spojrzałem się w stronę stołu Slytherin'u. Już nie zdziwił mnie widok Lucjusza Malfoy'a i Narcyzy obok siebie, ani Regulusa spokojnie patrzącego na to, jak blondyn robił z nią, co mu się podobało. Nie zdziwił mnie też wyraz twarzy Andromedy, która wyglądała jakby wyłączyła wszelkie emocje i nie kontaktowała, kiedy ręka Mulciber'a wylądowała na jej kolanie. Patrzyłem się na to bez krzty emocji na twarzy, może dlatego James w pewnym momencie nadepną pod stołem moją stopę i zapytał: 
-Stary, co ci jest? 
Nic mu nie odpowiedziałem, tylko wzruszyłem ramionami i wzrok skierowałem na pieczone ziemniaki na moim talerzu. 
Kiedy podniosłem spojrzenie, prawie nikogo nie było już w Wielkiej Sali. Przy stołach pozostały tylko wygłupiające się jedenastolatki, nikogo powyżej drugiej klasy. Tylko dwa stoły dalej siedziała Andromeda, ze wzrokiem wbitym we mnie. Rozejrzałem się, a kiedy upewniłem się, że nikt nas nie będzie podsłuchiwał podniosłem się i podszedłem do niej. Usiadłem naprzeciwko i przywitałem się. 
-Syriusz, czego chcesz? - zapytała. Na balu kazałem jej zostać po kolacji w Wielkiej Sali. Chciałem z nią porozmawiać bez świadków. 
-Kochasz tego twojego Ted'a? - zapytałem, a ona zrobiła trochę zdziwioną minę, ale pokiwała zdecydowanie głową. 
-To ucieknij - powiedziałem, a ona zaśmiała się cicho. 
-Mówisz, jakby to było takie proste. 
-Bo jest. Po prostu nie wracaj do domu na święta, tylko pojedź do niego. 
-Łatwo ci mówić. A co niby zrobię, jak święta się skończą? Będę musiała tu wrócić i spotkać się z Bellą, Mulciber'em...jestem ślizgonką, to jest nie do przyjęcia. - wyszeptała, drżącym tonem. 
-Po co się zgodziłaś na małżeństwo z Mulciber'em? Przecież to jest ohydna świnia. 
-Nie mogłam już znieść tych spojrzeń i naciskania przez rodziców, Bellę...poza tym co ja tu miałam do gadania. Nawet gdybym się nie zgodziła, to bym musiała to zrobić. 
-To mówię ci, ucieknij. - postawiłem nacisk na ostatnie słowo. Wpatrywałem się w nią z taką siłą, że uciekła spojrzeniem gdzieś w bok. 
-Co ci zależy?  -zapytała po chwili milczenia. 
-No wiesz, zasadniczo, to ty przyszłaś do mnie tamtego wieczoru. Nie dziw się, że mi zależy, bo sama mnie w to wplątałaś. 
-Przepraszam - szepnęła, a w kącikach jej oczu zalśniły łzy. 
-Nie przepraszaj, dobrze, że to zrobiłaś. Teraz tylko zrozum, że ja chcę dla ciebie dobrze. Ucieczka to jedyny sposób, żeby się uwolnić z tego chorego układu. Jeżeli teraz zgodzisz się na wszystko, co mówi nasza rodzina, to sorry, ale już całe życie będziesz skazana na Mulciber'a, będziesz musiała być cichą żoneczką na każde jego zawołanie i kto wie, co będzie dalej. Nie wydaje mi się, żeby tylko na tym się zatrzymało. Mówię ci, uciekaj, póki jeszcze się da. 
Dromeda jeszcze chwilę milczała, jakby ważąc moje słowa, co chwilę ciężko wzdychała, aż w końcu powiedziała: 
-Zapytam się Ted'a, czy by mnie przyjął. No wiesz, on w końcu też ma rodziców i oni też coś powinni powiedzieć. 
-Tak? Zrobisz to? - zapytałem, uśmiechając się lekko. 
-Spróbuję - powiedziała, też się uśmiechając. 
-Masz moje pełne poparcie. - odparłem i oboje wstaliśmy od stołu. Sala była już kompletnie pusta. 
-Daj mi znać, jak odpisze - rzuciłem, kiedy rozstawaliśmy się na korytarzu. 
Już miałem sobie pójść, kiedy Andromeda zawołała mnie i mocno przytuliła, szepcząc w ucho podziękowania. 
Po raz pierwszy poczułem, że odpowiadam za kogoś więcej, niż siebie. 
Gdy przeszedłem przez dziurę po portrecie, w pokoju wspólnym zastałem wszystkich, grających w eksplodującego durnia. Dookoła stały puste butelki po piwie kremowym. Wszystkie problemy chyba poszły na bok, atmosfera była luźna jak mało kiedy. Usiadłem na podłodze, opierając się o kanapę, na której siedzieli Frank, Alicja i James. 
-Gdzie byłeś, Łapo? - zapytał Remus. 
-Aaaa, załatwiałem sprawy. - odparłem wymijająco i dołączyłem się do gry. 
Tego wieczora byłem dziwnie szczęśliwy. Poczułem, że Black'owie tak naprawdę nigdy nie byli moją rodziną. Łączyło nas tylko nazwisko. Prawdziwą rodzinę i prawdziwy dom miałem w Hogwarcie. 
 
 




Linki:
  • http://gifsofthings.tumblr.com/post/52421681154/karen-gillan-gifs
  • http://danysalternate.tumblr.com/post/25386779391/aaron-johnson-gifs

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz