Cześć,
To mój pierwszy rozdział po naprawdę baaardzo długiej przerwie. Chciałam już dawno coś wrzucić, ale choć miałam sporo pomysłów, to gdy już do tego siadałam, jakoś nigdy nie wiedziałam co napisać. No i zaczęłam to odkładać i w końcu wszystkie inne sprawy stały się pilniejsze. Teraz w końcu stało się tak, że zatęskniłam i postanowiłam wrócić. Dlatego mam nadzieję, że mimo wszystko doprowadzę tę historię do końca. Bardzo dobrze pisało mi się ten rozdział, zwłaszcza, że wróciło mnóstwo wspomnień. Liczę na to, że Wam też się spodoba <3
Dorcas:
-Będzie misja?
Desire zwiesił głowę i ponuro przytaknął. Czas jakby na chwilę stanął w miejscu. Nie wiedziałam, co czuć. Strach, podekscytowanie? Desire patrzył się na mnie, czekając, czy coś jeszcze powiem, ale ja miałam w głowie zupełną pustkę. Ile to już czasu minęło, odkąd ostatnim razem walczyłam? No i jak to się dla mnie skończyło? Włosy stanęły mi dęba, gdy poczułam na karku lodowaty powiew. Jakbym znowu znalazła się w lochu twierdzy Czarnego Pana. Merlinie, chyba nie dam rady...Wzięłam głęboki oddech, żeby powstrzymać kołatanie serca. Zacisnęłam pięści. Nie. Nie mogę się teraz poddać.
-Myślisz, że jesteś na to gotowa? - zapytał Desire. Cholera, sama chciałabym to wiedzieć. Mimo chaotycznych myśli spojrzałam się na niego twardo i odparłam stanowczo:
-Nie wiem, czy jestem gotowa. Ale nie zamierzam chować głowy w piasek, gdy wszyscy, których kocham są w niebezpieczeństwie. Jeśli Zakon Feniksa mnie potrzebuje, to zrobię to, co w mojej mocy, żeby im pomóc.
Desire wyglądał, jakby moja deklaracja zrobiła na nim spore wrażenie. Cóż, na mnie też zrobiła. Serce ciągle głucho obijało się o moją klatkę piersiową, ale mój głos zabrzmiał tak zdecydowanie, że przez chwilę sama poczułam się zagrzana do boju. Desire sięgnął do kieszeni i podał mi zwinięty rulonik pergaminu.
-W takim razie zerknij na to - powiedział, gdy rozwijałam wiadomość - Naszym zadaniem będzie zdobycie informacji. I to nie byle jakich, bo tych najlepiej strzeżonych. Mają je w posiadaniu tylko wysoko postawieni Śmierciożercy.
Spojrzałam na nazwiska wypisane na pergaminie. Zrobiło mi się sucho w ustach. Merlinie, dlaczego akurat oni? Znałam dobrze te imiona, jak każdy kto był członkiem Zakonu Feniksa. A to ich twarze odwiedzały mnie nocą w koszmarach, to ich oddech czułam na karku i to ich okrutny śmiech słyszałam. Miałam szczerą nadzieję już nigdy w życiu ich nie spotkać. Desire musiał to odczytać z mojej miny, bo patrzył się na mnie z niepokojem.
-Wszystko dobrze?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko pokiwałam głową. Nie było dobrze, ale co mogłam na to poradzić? Nie chciałam dłużej unikać konfrontacji z tym, co mnie spotkało. Wtedy Czarny Pan by wygrał, a ja nie mogłam na to pozwolić. W życiu nie dałabym mu tej satysfakcji. Chciałam stanąć do walki, pokazać im wszystkim, że mimo ich starań nie udało im się mnie pokonać. Zamierzałam walczyć.
-Chodź za mną - Desire pociągnął mnie za rękę w stronę schodów. Byłam kilka razy na piętrze w jego domu, ale nigdy jeszcze nie zajrzałam do pokoju za drzwiami na końcu korytarza. Teraz zatrzymaliśmy się przed nimi, a Desire otworzył je sporym mosiężnym kluczem.
-Merlinie, co to za miejsce? - zapytałam, gdy weszliśmy do środka. Pomieszczenie było duże, a każdą ścianę pokrywały lustra. Od podłogi do sufitu. Aż zakręciło mi się w głowie, gdy mogłam obejrzeć się z każdej możliwej strony.
-Opowiadałem ci kiedyś, że moja babka była wilą, prawda? Ponad pół wieku temu była też bardzo znaną aktorką. W tym domu mieszkała całe swoje życie, a to pomieszczenie było jej ulubionym miejscem. Jej garderoba - powiedział Desire i przesunął jedno z luster na bok. Za nim kryła się przepastna szafa, z drążkiem uginającym się pod ciężarem zakurzonych, ale wciąż zjawiskowych kreacji.
-To coś niesamowitego - wyszeptałam, kompletnie oczarowana tym widokiem. Było tam wszystko, o czym można było marzyć. Suknie do ziemi haftowane złotem, kreacje ozdobione drogocennymi kamieniami tak gęsto, że ważyły chyba tonę, futra, rękawiczki i biżuteria, która mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Desire uśmiechnął się do mnie szeroko i powiedział:
-Nie zaglądałem tu od wielu lat, ale to chyba najlepsze miejsce, żeby zacząć. W końcu nie możesz wyjść na ulicę jako świętej pamięci Dorcas Meadowes. Trzeba będzie cię trochę podrasować...
A więc metamorfoza, pomyślałam i uśmiechnęłam się sama do siebie z ekscytacją.
Syriusz:
Gdy otworzyłem drzwi mojej kajuty, oślepiło mnie jasne poranne słońce.
-Dzień dobry - usłyszałem znajomy głos. Zmrużyłem oczy i zobaczyłem kapitana statku, który stał kilka metrów dalej i palił fajkę.
-Mam nadzieję, że zapoznałeś się już z lekturą - powiedział, gdy do niego podszedłem, trzymając pod pachą książkę o smokach.
-Jeśli zadanie dotyczy tego, o czym myślę, to wolałbym już wiedzieć, jaka będzie moja rola.
-Nie martw się, Black. Nie będziesz przekąską. Dowiesz się wszystkiego niebawem. A tymczasem, pakuj się. Za godzinę będziemy na miejscu - odparł, wskazując ręką na rysującą się w oddali linię lądu.
Rzeczywiście, nie minęła godzina, a statek przybijał do portu. Zarzuciłem na ramię plecak i wziąłem rączkę kufra. Gdy znalazłem się już na lądzie, rozejrzałem się dookoła, poszukując czegokolwiek, co mogłoby być dla mnie wskazówką co dalej.
-Za mną, Black - rzucił przez ramię Tom Seaborn, mijając mnie dziarskim krokiem.
Przewróciłem oczami, ale chcąc nie chcąc ruszyłem za nim. Stary marynarz nie kwapił się, żeby cokolwiek mi wyjaśniać, a ja nie miałem ochoty ganiać za nim cały dzień. Nie był najgorszym kompanem, ale do ideału też było mu daleko. Szedł szybko, nucąc pod nosem jakąś irytującą melodyjkę, co jakiś czas spluwając nam pod nogi. Po godzinie marszu miałem tego po dziurki w nosie. Już dawno opuściliśmy dzielnicę portową i teraz szliśmy przez jakieś pustkowie.
-Mogę wiedzieć dokąd zmierzamy? - zapytałem, siląc się na uprzejmy ton. Tom raptownie się zatrzymał, a ja o mało na niego nie wpadłem. Wyplułem ciche przekleństwo, a on zarechotał pod nosem, jakby nieźle go to bawiło.
-Faktycznie, tutaj będzie dobrze - powiedział i zanim zdążyłem się chociażby zdziwić, chwycił moje ramie i wciągnął mnie w wir teleportacji.
Moje stopy boleśnie uderzyły o twarde podłoże. Spojrzałem pytająco na Toma. Facet zaczynał mi działać na nerwy. Rozumiem wynajęcie małego złodziejaszka, żeby zwabić mnie na statek, ale ile można? Tom jednak tylko uśmiechnął się do mnie beztrosko i przeniósł spojrzenie na coś za moimi plecami. Odwróciłem się i zapomniałem języka w gębie. Przede mną rozciągało się szerokie pole namiotowe zlokalizowane między kilkoma skalistymi wzniesieniami. Zza jednej z gór właśnie wystrzelił pióropusz ognia.
-Oto twój dom na najbliższe tygodnie, panie Black. Rozpakuj się i zabierajmy się do roboty. Coś czuję, że ta bestia nie chce już dłużej na pana czekać.
Alicja:
Rzuciłam ostatnie oceniające spojrzenie swojemu odbiciu i zdecydowałam się jeszcze na rzucenie szybkiego zaklęcia prasującego na małą zmarszczkę na kołnierzyku eleganckiej bluzki. Odetchnęłam głęboko. Uspokój się, Alicja, przecież cię nie zje. Ale nic nie mogłam poradzić na to, że serce biło mi nieco szybciej, a dłonie pociły się delikatnie, gdy zaczynałam myśleć o tym człowieku. Jego spojrzenie miało temperaturę zera absolutnego i doskonale wiedziałam, że nie tolerował żadnych niedociągnięć w pracy czy poza nią. Spojrzałam na zegarek. Dobrze, czas na konfrontację z nowym szefem. Bartemiusz Crouch stał na czele całego mojego departamentu, ale przez te kilka miesięcy pracy w ministerstwie nie miałam z nim za wiele do czynienia. Najczęściej byłam tylko informowana o nowych rozporządzeniach, które wychodziły spod jego pióra. Rozporządzeniach, od których skóra mi cierpła. Doskonale wiedziałam, że trudne czasy, w jakich żyliśmy, wymagały często trudnych rozwiązań. Jednak osobiście nie popierałam odpowiadania przemocą na przemoc. Dla mnie oznaczało to zejście do poziomu Śmierciożerców. Do ich okrucieństwa i bestialstwa.
Teraz jednak byłam w drodze na moje nowe stanowisko, które jakimś cudem wytrzasnął dla mnie Dumbledore. Osobista sekretarka? Asystentka? Sama nie wiedziałam, jak można określić moją nową posadę, ale od dziś ja i Crouch mieliśmy blisko współpracować. Była wojna, każdy ponosił jakieś ofiary i moją ofiarą na tę chwilę miało być spędzanie ośmiu godzin dziennie z tym pozbawionym ludzkich odruchów człowiekiem.
Wsiadłam do windy razem z grupką urzędników z innego departamentu, trzymając się z daleka od starszej czarownicy jedzącej zawiniętą w tłusty papier śniadaniowy kanapkę. Wysiadłam na poziomie II i ruszyłam na miękkich nogach w stronę biura szefa. Zapukałam do drzwi, starając się, żeby zabrzmiało to stanowczo. Nie chciałam okazywać słabości od samego początku. Drzwi uchyliły się, a mi ukazał się widok Croucha za wielkim mahoniowym biurkiem, na którym w idealnym porządku leżały stosy kolorowych teczek. Wyglądał groźnie jak zwykle, ale zmusiłam się do wejścia dalej.
-Pani Longbottom, witam - powiedział sucho, ale nawet nie podniósł na mnie wzroku.
-Dzień dobry, panie Crouch - odparłam, ciesząc się, że głos mi nie zadrżał.
-Cieszę się, że jest pani punktualna. Nie toleruję spóźnień. Nie toleruję również niesubordynacji i lenistwa. Jest pani aurorem, więc zna pani pojęcie dyscypliny. Wszystko, co dzieje się w tym gabinecie, jest ściśle tajne. Dumbledore powiedział, że jest pani odpowiedzialną osobą, dlatego daję pani szansę. Jednak jedno potknięcie i poniesie pani surowe konsekwencje. Czy to jasne? - mówiąc to, nawet na chwilę nie przestał skrobać piórem po pergaminie. Na koniec przybił na nim wielką pieczęć i dopiero wtedy podniósł na mnie wzrok.
-Oczywiście - doskonale zdawałam sobie sprawę, że tak to będzie wyglądało, ale i tak nie było przyjemnie słuchać tego wywodu. Crouch podniósł się z miejsca i sięgnął po skórzaną teczkę, stojącą koło biurka.
-W takim razie do roboty - powiedział i ruszył do wyjścia, a ja zrozumiałam, że mam pójść za nim. Zatrzymaliśmy się na korytarzu, a Crouch zaczął pieczętować zaklęciami wejście do gabinetu. Przebiegło mi przez myśl, że chyba trochę przesadza, ale nigdy nie ośmieliłabym się powiedzieć tego na głos. Potem zjechaliśmy windą na samiutki dół, a ja zaczęłam ze strachem przeczuwać, co teraz będzie się działo. Upewniłam się w tym, gdy zobaczyłam przed sobą drzwi do jednej z sal przesłuchań. Tych okrutnych przesłuchań, z dementorami, torturami i najgorszymi Śmierciożercami w roli głównej. Weszliśmy do środka, a ja odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam, że sala jest pusta. Jednak ledwo usiedliśmy na miejscach, drzwi po drugiej stronie otworzyły się. Strażnicy przywlekli na sam środek sali jakiegoś poturbowanego mężczyznę i przykuli go do żelaznego rusztowania tak, że ręce miał rozpostarte na boki.
-Pani Longbottom, proszę notować. - usłyszałam krótkie polecenie i sięgnęłam drżącymi dłońmi do torebki, w której miałam pergamin i pióro.
***
Gdy po wielu godzinach wjechałam windą do atrium ministerstwa, nogi miałam jak z waty, ręce trzęsły mi się niekontrolowanie i chyba zbierało mi się na wymioty. Czułam się, jakby to mnie tam torturowano, mimo że nikt nie dotknął mnie nawet palcem. W duchu dziękowałam za to, że nie wszystkie dni na mojej nowej cholernej posadzie miały tak wyglądać. Z tego co w końcu Crouch mi zdradził, miałam głównie zajmować się raportowaniem i inną papierologią. Udział w tego typu przesłuchaniach miał mnie dotyczyć tylko co parę dni. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Nie chciałam już nigdy więcej uczestniczyć w czymś tak okropnym. Nie chciałam, żeby takie rzeczy w ogóle musiały się dziać. Podczas przesłuchań skazańców nie mogłam przestać myśleć o tym, czy to tak wyglądało, gdy to Dorcas była w niewoli? Zapewne jeszcze gorzej. Wiedziałam, że ci więźniowie to ludzie źli do szpiku kości, ale w mojej głowie takie okrucieństwo i tak nie było niczym usprawiedliwione.
Gdy udało mi się dopchać do kominków z siecią fiuu, nie marzyłam już o niczym innym, tylko o tym, żeby znaleźć się w domu, zawinąć się w jakiś koc, napić wina i zapomnieć o tych okropnościach. Z tą myślą przeniosłam się do mojego salonu. Było tam prawie zupełnie ciemno. Jedynie światło jednej z ulicznych latarni wpadało do środka przez niezasłonięte okno. Zdjęłam szpilki i zsunęłam z siebie też niewygodną spódnicę, w której męczyłam się cały dzień. W koszuli poszłam do kuchni i sięgnęłam do lodówki po pudełko z resztką wczorajszej kolacji. Właśnie wyjmowałam z szafki patelnię, żeby odgrzać posiłek, kiedy usłyszałam za sobą jakiś szmer. Zamarłam. Cholera, różdżka została w mojej torebce, a ta leżała koło spódnicy na kanapie. Nie miałam się czym bronić. W ręce miałam tylko patelnię, która może w mugolskiej potyczce byłaby niezłą bronią, ale jeśli mój przeciwnik był czarodziejem, raczej nie miałam szans. Nadal stałam odwrócona do napastnika. Nie chciałam zdradzać, że wiem o jego obecności. Z różdżką czy bez, miałam większe szanse, kiedy działałam z zaskoczenia. Znowu coś usłyszałam - jakby następny krok. Tym razem już całkiem blisko. Nie zamierzałam poddać się bez walki, nawet jeśli moją jedyną bronią była patelnia. Odwróciłam się najszybciej jak potrafiłam i zamachnęłam z całej siły. Moja ręka ze świstem przecięła powietrze i utkwiła w stalowym uścisku męskiej dłoni. Patelnia zatrzymałam się o cal od głowy...
-Alicja! - zawołał znajomy głos, a ja wytrzeszczyłam oczy w zdziwieniu.
-Frank?! - krzyknęłam i wolną ręką ściągnęłam mu kaptur z głowy. To był on. Mój ukochany mąż. To był naprawdę on! Po tak długim czasie wrócił do mnie cały i zdrowy! I nadal unieruchamiał moją rękę, w której dzierżyłam ciężką patelnię tuż nad jego głową.
-Miłe powitanie - zaśmiał się, zerkając w górę. W końcu puścił mnie, a ja odłożyłam ją na blat.
-Było się tak nie skradać! - mruknęłam trochę obrażona. Nadal serce szybciej mi biło od zastrzyku adrenaliny.
-A myślałaś, że to kto? - dalej się śmiał, patrząc na mnie zadziornie.
-Nie wiem! Śmierciożercy? Sam-Wiesz-Kto?
-I idziesz na Sama-Wiesz-Kogo dzierżąc patelnię? Kobieto, oni nie mają z tobą żadnych szans! - wybuchnął głośno śmiechem i przyciągnął mnie do siebie.
-Nie miałam różdżki... Musiałam się czymś bronić. - mruknęłam przy jego ustach.
-Moja waleczna lwica - wymruczał, zanim mnie mocno pocałował. Wplotłam palce w jego włosy, przyciągając go bliżej. Wrócił. Dopiero wtedy poczułam, jak to napięcie, które nosiłam w sobie od jego wyjazdu, ulatuje ze mnie, a ja jestem lekka. Barty Crouch i jego straszne metody już dla mnie nie istniały. Byłam z Frankiem. W końcu.
Syriusz:
-Zwariowaliście?! To samobójstwo! - krzyknąłem tak głośno, że kilka przechodzących obok osób podskoczyło z przestrachem. Tom tylko zacmokał pod nosem i spojrzał się na mnie szczerze rozbawiony.
-Po co te emocje? - spytał pobłażliwie, nadal z tym durnym uśmieszkiem, za którego miałem ochotę kopnąć go w dupę.
-Po co te emocje? Śpiewałbyś inaczej, gdybyś to ty miał tam wleźć. - warknąłem na niego przez zęby, wskazując ręką szczyt zbocza, pod którym staliśmy. Podnóże góry było gęsto porośnięte drzewami, ale im wyżej, tym rosły coraz rzadziej i były bardziej mizerne. Jakby jakieś trujące opary nie pozwalały im się normalnie rozwijać. Na samym szczycie zaś sterczało tylko kilka osmalonych pni, z których jeden nadal lekko dymił. Nawet na samym dole było czuć spaleniznę i zapach, który jednoznacznie kojarzył mi się z siarką.
-Po co wam to? - zapytałem, nie spuszczając wzroku ze szczytu.
-Po co nam smok? Czy to nie oczywiste? - odparł Tom, czym tylko bardziej mnie wkurzył. Ten typ niczego nie ułatwiał. Spojrzałem na niego ze złością, a on znowu uśmiechnął się, jakby irytowanie mnie było jego ulubioną rozrywką w wolnym czasie. Potarł ręką nieogolony podbródek i odparł:
-Śmierciożercy czają się na różne magiczne stwory. Te, które jeszcze coś tam kumają przekabacają na Jego stronę, a te zupełnie dzikie po prostu biorą w niewolę i wykorzystują do swoich celów. Zakon oczywiście stara się wyprzedzić ich ruchy.
-Mam wziąć w niewolę smoka? - brzmiało to dla mnie tak absurdalnie, że sam zaśmiałem się pod nosem. - Zakon zamierza pójść śladem Czarnego Pana i wykorzystać w tej wojnie smoki? Sądziłem, że nasza strona jest tą dobrą i nie lubi brudnych zagrywek...
-Zakon nie chce ich do walki. Ty masz tylko zneutralizować zagrożenie.
-A więc mam go zabić?! - miałem nadzieję, że coś źle zrozumiałem, bo na Merlina, nie zamierzałem nigdy w życiu zrobić czegoś takiego! Smoki to straszne stwory, ale nie wybaczyłbym sobie takiego okrucieństwa. Tom zmarszczył brwi.
-Jasne, że nie - żachnął się jakby od niechcenia - Smoki są pod ochroną, a Zakon, jak to ująłeś, jest tą dobrą stroną. Ty masz go tylko schwytać.
-Tylko schwytać? Wiesz, że nie mówimy o stadzie nieśmiałków tylko o cholernym smoku?! Jak na gacie Merlina mam to niby zrobić?!
-Dumbledore mówił, że masz cela - powiedział Tom, a ja zacząłem się zastanawiać, czy ten facet przypadkiem nie wypił za dużo rumu na pokładzie.
-A co ma piernik do wiatraka? - odparłem ironicznie, a on roześmiał się, jakbym właśnie opowiedział dowcip o trzech goblinach.
-Musisz się tam zakraść, wywabić go i dobrze trafić. - mówiąc to, zaczął iść w stronę najbliższego namiotu. Zniknął w nim na chwilę, a zaraz potem wyłonił się ze środka, trzymając w rękach olbrzymi futerał. - Podobno byłeś niezłym ścigającym. Trzeba mieć cela i strzelić jak kaflem do pętli.
Położył pakunek na ziemi i zaczął rozpinać oplatające go rzemienie. Nie rozumiałem z tego za wiele do momentu, gdy nie wyjął ze środka wielkiej i bardzo starej kuszy. Uniosłem brwi najwyżej jak mogłem.
-Pewnie się nie znam, ale strzelanie z kuszy chyba odrobinę się różni od gry w Quidditcha. - powiedziałem, rozumiejąc wreszcie, że Tom Seaborn wcale nie był pijany. On po prostu oszalał.
-Mały trening i do wieczora będziesz mistrzem. Oczywiście, tak jak mówiłem, nie masz zabić stwora. Mamy tu specjalne strzały, które powinny go uśpić. Bestia ma twardą skórę, więc trzeba trafić w dobre miejsce, dlatego tylu się nie udało. Ale wierzę w ciebie, Black. - powiedział Tom swoim standardowym beztroskim tonem i klepnął mnie po ramieniu dla otuchy. Wolałem nie pytać co znaczy, że tylu się nie udało.
-Kiedy smoczysko pójdzie w kimę nasi ludzie się nim zajmą i wyślą w zaplanowane miejsce. Tam już żadne śmierciusy go nie znajdą.
Wepchnął mi kuszę w ręce i pokazał wiszącą na jednym z odległych pni tarczę z celem. Westchnąłem głośno i ruszyłem w tamtą stronę.
***
Mój trening trwał kilka godzin. Przerwę miałem tylko na obiad wydawany z namiotu, w którym była kuchnia polowa. Jedząc, wertowałem książkę o smokach. Szukałem czegokolwiek, co mogłoby mi dać jakieś szanse na przeżycie tej eskapady. Miałem ogromną nadzieję, że Ted Tonks trafił na misję, która dawała mu większe szanse na powrót do Andromedy. Ja z każdą sekundą coraz bardziej wątpiłem, czy kiedykolwiek wrócę do Londynu żywy. Z lektury dowiedziałem się, że najlepszym miejscem, w które powinienem celować był bok smoka gdzieś pod linią żeber. Tam łuski były równie mocne, ale trochę rzadziej ustawione, a strzał w takie miejsce raczej nie byłby śmiertelny.
Po południu zacząłem czuć na karku ponaglające spojrzenie Toma i wiedziałem, że to już czas. Strzelanie do celu szło mi rzeczywiście dobrze. Doskonale jednak wiedziałem, że ruchomy cel, który na dodatek uzbrojony jest w ostre pazury, ogon jak maczuga i zieje ogniem jest nieco trudniejszy od drewnianej tarczy.
Ale będą jaja - pomyślałem sobie, zakładając skórzaną kurtkę i zarzucając kuszę na ramię. Tom uznał, że powinien mi towarzyszyć, przynajmniej do miejsca, gdzie kończą się drzewa. Całe szczęście niewiele już gadał podczas naszej wędrówki w górę. O dziwo miałem nawet niezły humor, jak na człowieka, który szedł na własną śmierć. Ta sytuacja była tak abstrakcyjna, że miałem ochotę się głośno roześmiać. W końcu dowlekliśmy się na górę i tam Tom mnie zostawił. Zacisnąłem mocniej rękę na kuszy i ruszyłem w stronę dużej groty, z której unosiły się kłęby szarego dymu. Powoli zbliżałem się do otworu w skale, gdy ze środka wyłoniła się wielka gadzia głowa ze wściekle żółtymi ślepiami i rzędem ostrych jak brzytwa zębów. Uniosłem kuszę w górę i wycelowałem, a ostatnia myśl przebiegła mi przez głowę. Merlinie, jeśli to przeżyję, to znajdę tą jędzę Meadowes i tak łatwo jej nie odpuszczę.
Źródła:
- https://www.tumblr.com/tagged/vasilisasdolls
- http://themanicheart-resources.tumblr.com/post/27743401213/leighton-meester-gifs
- http://eternalroleplay.tumblr.com/post/135390876985/ben-barnes-gif-hunt